wtorek, 4 stycznia 2011

O pleśni i wycieczkach.

Uf, skończyły się w końcu "public holiday", życie wróciło do normy, zaczęło się przedszkole i mam w końcu chwile wytchnienia od kochanych potworów. A niech się teraz panie w przedszkolu pomęczą! Tym bardziej że wcale nie mam luzu tylko masę roboty. W domu wielkie sprzątanie trzeba zrobić, bo po całym świątecznym czasie ulewnych deszczy wszystko nam porosło pleśnią. Na ścianach, meblach, pod dywanami zielonkawy nalot pleśni - wstrętne! Przy tej wilgotności i temperaturze pleśnieje wszystko, a jak się gdzieś w kuchni zawieruszy w szafce cokolwiek do jedzenia to już cuda na tym wyrastają. No wiec miałam "wolny czas" ze szmatą i docierałam do czysta wszystkie szafki w kuchni. Szykujemy się powoli na przyjazd kochanej rodzinki. Obmyślamy gdzie by tu mamuś i sister zabrać. Oczywiście wszystko zależy od pogody - oby było ładnie. Zastanawialiśmy się czy by nie pojechać na parę dni na wyspę Lady Musgrave na Wielkiej Rafie. Byliśmy tam  razem z Adasiem w czasie naszego ostatniego pobytu w Australii. Miejsce cudne, na pewno by się rodzince podobało. Niestety, promy na wyspę wypływaj z Town of 1770 (ale nazwa) położonego dokładnie pomiędzy Bundaberg i Gladstone - w samym środku terenu objętego powodzią. Bundaberg zostało częściowo ewakuowane, w Gladston też woda. Wycieczka na rafę niestety odpada. Sprawdziliśmy wycieczki na "wielki kamyk"  Ayers Rock, ale ceny są powalające. Zostaje nam jeszcze Fraser Island. Może pożyczymy namioty i cały ten biwakowy ekwipunek i wybierzemy się na piaskową wyspę zobaczyć dingo? W razie czego zostaje nam jeszcze leżenie na plaży i chlapanie się w oceanie. Też miło. Prawda?

1 komentarz: