poniedziałek, 28 lutego 2011

Nie ma jak w domu!

Od soboty chodzimy troszkę do tyłu. Zegary biologiczne działają według czasu z innej półkuli. Zasypiamy na stojąco o 7 wieczorem, a potem budzimy się o trzeciej w nocy i nie możemy zasnąć. Dziwnie strasznie jest tak wrócić po ponad czterech miesiącach do własnego domu - wszystko dziwnie wygląda, nie pamiętam gdzie co jest i gdzie co schowałam przed wyjazdem (schowałam tak żeby potem łatwo to coś znaleźć, widać nie tak łatwo). Oczywiście ciągle marzniemy, do spania wkładam polarową pidżamę i skarpety, po domu snuję się w sweterkach. Wyprawa z dziećmi do sklepu była mordęgą - upieranie tych wszystkich kurtek, czapków, szalików, rajstopek. W dodatku chłopczyki mi z prawie wszystkiego wyrośli, więc trzeba na szybko im uzupełnić garderobę bo nie mam ich w co na ten mróz ubrać. W sklepie zaraz jesteśmy zlani potem, w tych kurtach czuje się jak ludek Michelin. Jeżdżąc autem cięgle muszę pamiętać którą stroną drogi jadę. Już mi się zdążyło pomylić na parkingu pod sklepem, a i przy skręcaniu w jakąś ulicę muszę pilnować pasa. A do pełni szczęścia złapaliśmy jakiegoś wstrętnego wirusa typu "zemsta faraona" w wersji na polskiej ziemi - razem z chłopczykami po kolei oglądaliśmy ubikację z bardzo bliska. Uff. Jaśko chorował wczoraj, dzisiaj ścięło mnie i Szymonka. Ale teraz już jest ciut lepiej - mam chociaż siły żeby zasiąść do komputera. Mam nadzieje że już jutro będę na chodzie, bo mam masę roboty przed wyjazdem na targi.

 Chłopczyki za fascynowali swoimi starymi zabawkami.

sobota, 26 lutego 2011

Lecimy, lecimy, lecimy....

Podróż z końca świata. Trzy samoloty, cztery lotniska, trzy przesiadki... Z Brisbane lecieliśmy do Singapuru. Wylot o 14:50, wiec można było spokojnie wstać rano, zebrać cię , spakować do auta, jeszcze kawkę na tarasie w słoneczku wypić. O dojazd też nie trzeba się było martwić, po prostu pojechaliśmy własnym samochodem, a na lotnisku oddaliśmy Jeepka naszemu przyjacielowi Rybie. Lot do Singapuru liniami Cathay Pacific bardzo meczący ze względu na dzieciaki - przez całe siedem godzin lotu skakali nam po głowach, demolowali siedzenia i nudzili się strasznie. Telewizorki i piloty do nich przeszły ekstremalne testy odpornościowe. Tak jak i cierpliwość okolicznych współpasażerów. Ale trzeba pochwalić linie Cathay - bardzo lubię nimi latać - czysto, miło, stewardesy bardzo miłe i uśmiechnięte, jedzenie super i do wyboru, dobre białe wino  :-)) , osobne menu dla dzieci z bardziej "dzieciowym" jedzeniem. Bardzo duży wybór filmów (i bajek dla dzieci), nawet kilka ostatnich nowości (których niestety nie mogłam obejrzeć bo chłopczyki wariowali). Na lotnisku w Singapurze mieliśmy tylko dwie godziny do następnego samolotu - szkoda bardzo że dłuższe czekanie wypadła nam tym razem w Monachium, wolę azjatyckie lotniska. Są o wiele czystsze (w każdej!! ubikacji jest pani sprzątająca, wszystko jest wypucowane, pachnące i nie ma nawet paproszka na podłodze) wszędzie na podłogach jest wykładzina (hektary wykładziny a wszystko czyste) i zawsze można się gdzieś w jakimś kąciku położyć na płasko i odpocząć, no i to jedzenie i sklepy!!! Niestety tym razem szybka przesiadka i kolejny lot Lufthanzą do Monachium. Tym razem 13 godzin!!!!!!!!!!! Chłopczyki zasnęli (piętrowo - Jasiek na dwóch środkowych fotelach, Szymcio na podłodze w miejscu bagażu podręcznego. My tez staraliśmy się troszkę zdrzemnąć, o ile jest to możliwe przy siedzeniu na jednym półdupku, z niewielką ilością miejsca na nogi i jednoczesnym pilnowaniu czy Jasiek nie spada z foteli. Muszę tu się trochę poskarżyć na Lufthanzę - wypada kiepsko. Jedzenie marne, brak menu dla dzieci (a dzieci nie zawsze zjedzą to samo co dorośli), obsługa też kiepskawa, trzeba się było dopraszać o różne rzeczy, stewardesy fukające, kocyczki i podusie też takie lichutkie w porównaniu z Cathay a do tego zimno okropnie i zmarzłam straszliwie w czasie tego lotu. Lotnisko w Monachium też źle zorganizowane - nikt nic nie wie, musieliśmy się upominać o nasze wózki bo nikt nie był łaskaw ich z samolotu wystawić, potem żeby dojść do naszego terminala musieliśmy wyjść do ogólnej hali odlotów, a potem raz jeszcze przechodzić przez odprawę. Może dla normalnych podróżnych to nie jest takie ciężkie, ale dla nas z dwójką dzieci, dwoma wózkami i masą tobołów a do tego o 6 rano po meczącym locie to był duży problem. No i sześć godzin czekania na lotnisku na połączenie do Wrocławia. Chłopczyki demolowali lotnisko, my pochłanialiśmy kawę. Szybki lot do Wrocławia i.... witajcie na polskiej ziemi!!!!! Ale tu zimno!!!!! I "nie ma liściów"!!!!!

Chłopczyki na lotnisku w Singapurze - są kredki i orchideowy zakątek z basenem z karpiami.

czwartek, 24 lutego 2011

Pa pa Australio!





Ostatni nasz dzień w Australii. Jutro lecimy z powrotem do domciu. Oj będziemy tęsknić do tych palm, słońca, plaż i ciepełka. Mimo że to nie było najpiękniejsze lato - najpierw powódź, potem cyklon, pogoda nieciekawa - w zasadzie zimne i deszczowe lato, ale to i tak chyba lepsze niż zima w Polsce. Zamiast upału i błękitnego nieba aż do znudzenia i obrzydzenia mieliśmy deszcz, pleśń na ścianach i tak naprawdę tylko parę naprawdę pięknych i upalnych dni. Ale to i tak były cudowne wakacje!
Dzisiaj ciąg dalszy walki z walizami. Bączki udało się oddać do przedszkola. Oni się bawili, a ja kończyłam pakowanie. Udało się w końcu upchnąć wszystkie nasze klamoty i klamociki, ograniczyłam maksymalnie ilość naszych rzeczy, ale i tak wszystkie walizy są na granicy dopuszczalnej wagi. Mam mega stresa co to będzie na lotnisku.
Dobrze że pogoda trochę się poprawiła, mogliśmy ostatni raz poleżeć na ciepłym piaseczku i pochlapać się w falach.
Kiedy tu wrócimy?
Nie wiemy...

środa, 23 lutego 2011

Pakujemy sie...


Pakowanie. Jak na razie walizy nas "pokonały" - nie daliśmy rady spakować się do trzech waliz z którymi tu przyjechaliśmy. Mimo że cała masa ubrań trafiła do Salvation, a i sporo do kubła, nie daliśmy rady z limitem wagowym. Trzy rzeźbki, troszkę ciuchów, cała masa kamyków, perełek i biżuterii, trochę prezentów i.... nie mieścimy się. A naprawdę nie ma już z czego odchudzić tego bagażu. Trzeba było pojechać do Salvation i kupić dodatkową walizkę. Teraz udało się wszystko rozłożyć wagowo, żadna waliza nie waży za dużo- limit jest 20 kg i tyle właśnie waży każda z naszych czterech waliz. Już mam mega stresa jak to wszystko uda się upchnąć na odprawie. Przyczepią się do czegoś czy nie... na pewno się przyczepią :-(( Zawsze jak wracamy mamy problem ze zmieszczeniem się z powrotem do waliz - i zazwyczaj kończy się to dokupywaniem kolejnych tobołów. Ale chyba lepsza dodatkowa waliza niż dopłata za nadbagaż ($$$$$). Stresujące są te ostatnie dni, sprzątanie, pakowanie, znów sprzątanie. Do tego pogada paskudna, zimno się zrobiło i pada deszcz.... Jak by było ładnie to byśmy na plaży posiedzieli i jakoś te ostatnie dwa dni przetrwali, a tak szwędamy się po domu z kata w kąt i przekładamy rzeczy z walizy do walizy. Bączki pożegnały się dzisiaj z przedszkolem. Może uda się jeszcze jutro na chwile ich wysłać, o ile będzie wolne miejsce, bo to przecież czwartek. Zadzwonimy rano i jeśli jakieś dzieci nie przyjdą ( sporo dzieci choruje teraz, to przez tą zmienną pogodę) to zawiozę baczki do przedszkola - mam nadzieję że się uda, bo w taką paskudna pogodę nie uśmiecha mi się siedzieć z nimi na walizach. Pożegnaliśmy się też z oceanem - ostatni raz moczyliśmy pupy w falach. No może nie ostatni raz - jeśli jutro będzie ładna pogoda to jeszcze poplażujemy.
Nasi przyjaciele z Nowej Zelandii są cali i zdrowi, ich dom nie ucierpiał, niestety budynek w którym jest ich galeria biżuterii, w centrum Christchurch, został trochę uszkodzona przez sąsiedni zawalony dom.

wtorek, 22 lutego 2011

Co się dzieje z tym światem? Kolejny kataklizm po tej stronie globu. Teraz trzęsie się ziemia w Christchurch.... Mamy w Christchurch dobrych znajomych, nie wiemy co się z nimi dzieje, nie możemy się do nich dodzwonić. Nasi przyjaciele z Brisbane, Leszek i Alina rozmawiali z nimi i ponoć nic im się nie stało. Nie wiemy jednak czy ich dom i galeria (mają galerie biżuterii, Adam robił dla nich biżuterię z pięknymi błękitnymi nowo zelandzkimi perlami) są całe. Ponoć podczas trzęsienia które miało miejsce kilka miesięcy temu ich dom trochę ucierpiał - miejscami popękały ściany. Bardzo wiele budynków w Christchurch było osłabionych po tym wcześniejszym trzęsieniu i kolejnego już nie wytrzymało. Siedzimy przed telewizorem i oglądamy wiadomości....

poniedziałek, 21 lutego 2011


No i kolejny dzień za nami. Pogodę mamy piękną. Nawet momentami ciut za bardzo "piękną" - upał był dzisiaj straszliwy. Adam uparł się że ma jeszcze masę pracy w garażu, więc sama wyskoczyłam na plaże choć na moment pochlapać się w chłodnym oceanie. Ale na taki upał nawet chłodny ocean wiele nie pomoże. Pot kapie z nosa, piasek tak rozgrzany że nie da rady na boso po nim przejść. Z gorącej plaży wskakuje się do auta rozgrzanego jak piekarnik (z popsutą klimatyzacją), okna otwarte na oścież i byle jechać. Skończyło się oczywiście bużą.
Jutro czeka mnie sprzątanie. Walizy już wyciągnięte z szafy, umyłam je dzisiaj z pleśni (oczywiście musiały być zapleśniałe, tyle czasu nieruszane stały w szafie), teraz tylko pakować trzeba.

niedziela, 20 lutego 2011

cztery dni do wyjazdu...



Ostatnie spokojne chwile na plaży. Dzisiaj upał był straszliwy, w domu ciężko było wysiedzieć. W dodatku znów popsuła się klimatyzacja w naszym Jeepku, wiec z otwartymi na full szybami pojechaliśmy pochlapać się i troszkę ochłodzić nad ocean. Jutro ruszam ze sprzątaniem i pakowaniem. Oj czeka mnie pranie waliz - leżały przez tyle czasu upchnięte w szafie, zapleśniały i zakisły tam pewnie.
Pranie, sprzątanie, pakowanie, no i troszkę plaży też! To plany na kolejne cztery dni.

Z serii "zabawne powiedzonka chłopczyków":
Jedziemy autem, rozmowa o stajni wujka Grzesia i cioci Pauliny, no i o konikach.
Jasio: - A jak ma na imię ten duży koń?
Ja: - (???) Nie wiem.
Jasio: - ( z pełnym przekonaniem) Ma na imię: Duży Koń Który Je Siano
HA HA

piątek, 18 lutego 2011

Cały wczorajszy dzień przeleżeliśmy na plaży. Zostało nam tylko parę dni do wyjazdu. Parę dni Słońca, plaży i całej reszty. Musimy się nacieszyć do oporu. Zaczynam się już zabierać za pakowanie i sprzątanie - to do wyrzucenia, to dla Salvation Army, to wraca do Polski. Upycham szpargały w kuble, robię czystki w szafie. Chłopczykowe zabawki i książeczki (po angielsku) oddamy do przedszkola, polskie książki (znów jest ich sporo bo po trzech miesiącach dotarła paczka z książkami z Polski - statkiem płynęła!) do biblioteki w Domu Polskim w Brisbane, trochę ubrań i butów dla Salvation Army. Staram się jak mogę żeby odciążyć nasz bagaż. Adam zamienił trzy wielkie opalowe kamole na trzy prawie skończone rzeźby. Kamolki są mocno odchudzone, chyba tak źle nie będzie, ale to się okaże dopiero jak postawie walizy na wadze. I tak muszę uważać na wagę prezentów dla rodzinki i znajomych. Sama też nie mogę sobie przywieść tego co chciałam z Australii - przepięknej, drewnianej kuchennej deski. Za ciężkie..... Dzisiaj miałam dzień zakupowy - ganiałam po Noosa w poszukiwaniu "co by tu dla znajomych nabyć" No i nie jest łatwo... Nie lubię pamiątkarskich pierdół i badziewia. Starałam się znaleźć coś urzytkowego (albo coś co można zjeść!). No niestety z Australii to za bardzo nie ma co przywieść - do tego musi wytrzymać podróż i musi być lekkie!! Nie będzie breloczków z miśkiem koala, zamiast tego przywieziemy wam orzechy makadamia i mydełka eukaliptusowe.
A chłopczyki dzisiaj po przedszkolu mieli ocean w miniaturze, czyli michę z wodą. Też fajna zabawa!

czwartek, 17 lutego 2011

Wracamy, wracamy... Jeszcze tylko kilka dni... Jeszcze was parę razy zanudzę obrazkami z plaży. Te parę dni chyba wytrzymacie.

wtorek, 15 lutego 2011

Już liczymy dni do wyjazdu.... Pogoda nam się trochę popsuła, od dwóch dni pada i zła jestem, bo jak tu się te ostatnie chwilę plażą nacieszyć. No niestety nie trafiliśmy na dobry pogodowo rok (to znaczy się mieć pecha bo od wielu wielu lat nie było tak deszczowego lata, o powodzi już nie wspomnę!). Ale z drugiej strony wiem jak straszliwie gorąco potrafi tu być i jak ciężko takie upały przetrwać. A tak obyło się bez poparzeń, udarów, można było normalnie funkcjonować, a nie tylko leżeć na golasa pod wentylatorem i popijać zimne piwo.
Wczoraj odwiedzili nas znajomi Adama z klubu. Chyba nie pisałam wam że Adam zapisał się tu do klubu "szlifierzy kamieni". Sporo ludzi tu w okolicy zajmuje się wydobyciem opali, więc założyli sobie taki klub - po prostu pracownie, gdzie maja wszystkie maszyny i urządzenia do obróbki kamieni, i gdzie mogą te wydobyte opale obrabiać. Śmiechu było na początku co nie miara bo przyjęli Adama do tego klubu jako żółtodzioba, a okazało się że bije ich tam wszystkich na głowę jeśli chodzi o szlifowanie opali. No a jak już pokazał gotową biżuterię to były achy i ochy! Bardzo fajni ludzie, typowi Australijczycy, musiałam bardzo się starać żeby zrozumieć co mówią (haha). Ku radości chłopczyków przyjechali wieeeelkim samochodem terenowym i ku jeszcze większej radości przyjechali z dziećmi. Dzieciaki starsze od chłopczyków, ale bawili się razem świetnie. I co z tego że się nie mogli dogadać, do zabawy w ganianego nie trzeba się dogadywać. Jak się gania w koło domu i krzyczy Aaaaa! to nie ma znaczenia w jakim języku ;-)

niedziela, 13 lutego 2011

Hop siup w fale



W dalszym ciągu staramy się nacieszyć plażą i plażowaniem "aż do obrzydzenia". Żeby nam na długo (baaaardzo długo) starczyło. Chłopczyki przez te wakacje już zupełnie się z wodą oswoili. Pływać to nie pływają, ale fale im nie straszne. A na początku tak się bali oceanu!! Teraz trzeba mieć oczy dookoła głowy żeby ich w wodzie przypilnować. No i nie tak łatwo ich z tej wody wyciągnąć. Chojraki coraz większe, coraz głębiej wchodzą, co rusz któregoś fala wywali, po dnie poszoruje. Posmarka, wodę odkaszlnie i włazi znów w fale.

sobota, 12 lutego 2011




Zostały nam niecałe dwa tygodnie. Staramy się napchać plażą, słońcem, wodą i całą tą zielonością do oporu żeby nam starczyło jeszcze na długo w naszej szaroburej Polsce. Nawet nie będę wam znów pisać o plażowaniu - przez te cztery miesiące naczytaliście się dość o piasku i oceanie! To już nudne... Poza plażą, głównym tematem teraz są przygotowania do targów. Tyle nowych błyskotek trzeba dodać do katalogu - to moja działka. Zdjęcia, ich obróbka, nowy katalog, cenniki i cała reszta konieczna na targi biżu do Gdańska.  A Adam codziennie donosi nowe sztuki biżuterii, więc mam co robić.... No i rzeźby jeszcze powstają! Są już dwa całkiem ładne opalowe ślimaczki.

czwartek, 10 lutego 2011

Powraca temat kamolków, czyli kochanych adamowych kamoli do rzeźbienia. Propozycja żeby je wysłać kurierem niestety została odrzucona, polecą z nami w walizach i koniec. Dobrze że kamolki trochę zaczynają chudnąć - Adam zabrał się do ich "wstępnej obróbki" Po powrocie z bączkami z plaży zastaliśmy pięknego "opalowego" ślimaczka. W parę godzin Adam obrobił kamola w fajnie zapowiadającą się rzeźbę. A do tego kamolek schudł parę kilo, więc już nie tak strasznie widzę to przewożenie. Jutro zrobię fotki to zobaczycie jak powstaje ślimak ;-)

A my jak zwykle w "bezprzedszkolowy" czwartek siedzielismy na plaży. No bo co tu innego robić ;-)

środa, 9 lutego 2011

Czas szybko leci...

Ale szybko zleciał czas - zostały nam już tylko dwa tygodnie w słońcu ( no narazie od dwóch dni pochmurno) i wracamy do ws kochani!! Jeszcze tylko parę razy na plażę, poleżeć pod palmami, napatrzyć się na tą całą zieloność i trzeba będzie się pakować. Już się boję... jak my się zapakujemy z powrotem do tych waliz!! Adam musi (!) zabrać swoje kamolki, do tego jeszcze biżuteria, cała masa opali, pereł i innych skarbów. Trochę ciuchów odpadnie - w końcu chłopczyki urośli i część ciuszków już na polski sezon letni będzie zupełnie za mała. A niektóre są już tak zjechane i wypłowiałe od słońca że tylko do wyrzucenia się nadają. My też zostawiamy część ubrań - nie ma sensu wozić w te i z powrotem starych koszulek. Co lepsze upiorę i zapakuje do kontenera dla Salvation Army. Oddamy też chłopczykowe zabawki i książeczki po angielsku- nie ma sensu przecież zabierać tego do Polski. He he, w Salvation Army kupione, teraz wraca z powrotem. Na wszystkie książki po Polsku mam tu wielu chętnych więc o ich los się nie muszę martwić. Właśnie wczoraj był nasz znajomy z Brisbane i wszystkie przeczytane już przeze mnie książki znalazły nowych, spragnionych polskiej lektury właścicieli. Resztę książek i całą masę chłopczykowych książeczek po polsku oddam do biblioteki w Domu Polskim w Brisbane. Też się ucieszą. No to książki i zabawki możemy odliczyć od ogólnej wagi bagażu. Dojdzie za to trochę prezentów dla znajomych - Adam już mi zapowiedział ze mogę kupować tylko lekkie rzeczy. Więc nie gniewajcie się proszę jak dostaniecie tylko po breloczku do kluczy z miśkiem koalą - wszystko przez adasiowe kamolki i limity wagowe bagażu.
Tymczasem kochana rodzinka nie może się dostosować do polskiego czasu - mamuś i sister w dzień nieprzytomne, w nocy nie mogą spać i łazikują po nocy. Do tego sister chora. Ano tak to już jest jak się z lata wskakuje w zimę. Nas też to niedługo czeka. Już się "nie mogę doczekać" tego smarkania w Polsce,  (aż mi się odechciewa wracać...), nie ma to jak nie rozpakowane walizy, totalny chaos, lada chwila ważne targi w Gdańsku i dwoje chorych dzieci (i Adam na pewno też, więc troje!!)

poniedziałek, 7 lutego 2011

"przemytnicy" dotarli do Polski

Kochana rodzinka dotarła szczęśliwie do kraju. Nie obyło się oczywiście bez problemów z bagażem. No nie dziwota że się celnicy zainteresowali bagażami skoro mamuś wiozła w walizie wielki kawał skały, a sister kilkanaście sztuk biżuterii i kamieni do oprawienia!! Adam wymyślił sobie że wyrzeźbi coś w boulderze - skale opalowej ( to taka skała poprzecinana żyłkami opala). Pojechał po te kamole specjalnie w głąb kraju ( jakieś 1000 coś km w jedną stronę). Skały piękne ale jak to do Polski zwieść? Mamuś "przemyciła" jeden mniejszy kamyk, zostały jeszcze dwa wielkie. Jak my to wszystko upchniemy do waliz to nie wiem???? A do tego trzeba jakoś przewieść całą biżuterię którą tu Adaś zrobił, i całą masę innych skarbów.

niedziela, 6 lutego 2011

Pa pa rodzinko!








To był bardzo miło spędzony czas z rodzinką. Mam nadzieję że moja rodzinka myśli tak samo ;-) Pogoda nam dopisała. Rodzinka się wyplażowała i wymoczyła w cieplutkim oceanie. Było tak gorąco że w zasadzie nie było innego wyjścia jak siedzieć po uszy w wodzie. Teraz wracają opalone i wypoczęte ( o ile przy moich dzieciach da się wypocząć). Wczoraj rano Adam zawiózł je do Brisbane na lotnisko, do Polski chyba jeszcze nie dotarły, mają trochę czasu na lotnisku w Paryżu więc pewnie biegają po sklepach. A u nas w Cooroy pada deszcz, bączki w przedszkolu a ja odgruzowuje mieszkanie i znów walczę z pleśnią. Jest gorąco a do tego straszna wilgoć więc na ścianach i meblach znów wyrastają "cuda". Smutno mi strasznie bez rodzinki, fajnie było z Mamuś i Sister pogadać przy porannej kawce. A i zawsze łatwiej domowe obowiązki dzielić na trzy. No i bąbelkami się babcia i ciocia zajmowały, a teraz znów muszę sama wokół nich biegać....

czwartek, 3 lutego 2011

Już po cyklonie

Po nagłym wzroście oglądalności wnioskuję że znów polska telewizja pokazała "co w Australii piszczy" i wszyscy się zastanawiają czy żyjemy czy nas Yasi zmiótł. Cyklon postraszył, na mapach satelitarnych wyglądał jak "koniec świata już blisko" i .... nie było tak źle. Miasta które miały być na trasie cyklonu ewakuowano, co się dało zabezpieczyć zabezpieczono. Wszyscy spodziewali się najgorszego, ale na szczęście straty są stosunkowo niewielkie. Nie ma ofiar śmiertelnych, trochę zniszczonych domów ( o co przy tym budownictwie z desek i płyt raczej nie trudno ) połamane drzewa. Cyklon szybko wytracił prędkość, w zasadzie znikł z map satelitarnych. Zostało po nim tylko trochę chmur nad środkową Australią. Uff! Mam nadzieję że to już koniec przewidzianych klęsk żywiołowych. Już się naoglądaliśmy. A u nas gorąco i parno. Pot kapie z nosa. Wczoraj cały straszliwie upalny dzień spędziliśmy z rodzinką na plaży. Dało się wysiedzieć jedynie w cieniu, albo po uszy w wodzie. Dzisiaj tez gorąco, ale na razie siedzimy w domu, bo coś nam autko szwankuje. Adam właśnie pojechał z Jeepkiem do mechaników- chłodnica nie daje rady. Chyba mu upał zaszkodził.

środa, 2 lutego 2011

Yasi :-((((

To nie jest dobry rok dla Australii. Była już największa powódź w historii tego kraju. Teraz szykuje się największy cyklon. Cyklon Yasi ma uderzyć około północy w północne wybrzeże Queensland. Właśnie oglądamy wiadomości. Znów są ewakuacje całych miast, wystąpienia specjalistów, polityków. Ludzie którzy dopiero co otrząsnęli się z "wielkiej wody" teraz muszą się zmierzyć z wielkim wiatrem. Do tego dojdą jeszcze wielkie fale. Masakra...Cyklon ma wejść na teren Australii i powoli wytracać siłę. Jak na razie to cyklon 5 kategorii - najwyższej...
U nas cisza i spokój.
Upał straszny, do tego straszliwa wilgotność.
Tylko na plaży jest ciut lepiej.