środa, 23 marca 2011

www.agaragan.blogspot.com

Jest ciąg dalszy!!!! Na http://www.agaragan.blogspot.com/ To już nie to samo co Australia, plaże i palmy, od zwykłe wiejsko-czarodziejskie życie, ale może się wam spodoba :-) zapraszam

środa, 2 marca 2011

No kochani to by było na tyle. Trzeba będzie skończyć tego bloga, bo to już nie jest pisanie o Australii. Mam nadzieję że was za bardzo nie zanudziliśmy. Może nie było super ciekawie, ciągle tylko o plaży i palmach. Fotki też ciągle takie same - piasek, woda, piasek, woda..... Dziękuje wam bardzo że "nas" czytaliście, dzięki za wpisy i komentarze. Spodobało mi się to całe pisanie, chyba założę nowego bloga. Nie wiem jeszcze o czym będzie, bo ciężko będzie w tym naszym "nudnym" i spokojnym wiejskim życiu znaleźć jakieś ciekawostki godne zapisania. To nie Australia, niestety..... Ale jak już wymyślę jakiś fajny tytuł i założę nowego bloga na pewno dam wam znać.
Dziękuje jeszcze.
Buziaczki dla wszystkich
Agnieszka

poniedziałek, 28 lutego 2011

Nie ma jak w domu!

Od soboty chodzimy troszkę do tyłu. Zegary biologiczne działają według czasu z innej półkuli. Zasypiamy na stojąco o 7 wieczorem, a potem budzimy się o trzeciej w nocy i nie możemy zasnąć. Dziwnie strasznie jest tak wrócić po ponad czterech miesiącach do własnego domu - wszystko dziwnie wygląda, nie pamiętam gdzie co jest i gdzie co schowałam przed wyjazdem (schowałam tak żeby potem łatwo to coś znaleźć, widać nie tak łatwo). Oczywiście ciągle marzniemy, do spania wkładam polarową pidżamę i skarpety, po domu snuję się w sweterkach. Wyprawa z dziećmi do sklepu była mordęgą - upieranie tych wszystkich kurtek, czapków, szalików, rajstopek. W dodatku chłopczyki mi z prawie wszystkiego wyrośli, więc trzeba na szybko im uzupełnić garderobę bo nie mam ich w co na ten mróz ubrać. W sklepie zaraz jesteśmy zlani potem, w tych kurtach czuje się jak ludek Michelin. Jeżdżąc autem cięgle muszę pamiętać którą stroną drogi jadę. Już mi się zdążyło pomylić na parkingu pod sklepem, a i przy skręcaniu w jakąś ulicę muszę pilnować pasa. A do pełni szczęścia złapaliśmy jakiegoś wstrętnego wirusa typu "zemsta faraona" w wersji na polskiej ziemi - razem z chłopczykami po kolei oglądaliśmy ubikację z bardzo bliska. Uff. Jaśko chorował wczoraj, dzisiaj ścięło mnie i Szymonka. Ale teraz już jest ciut lepiej - mam chociaż siły żeby zasiąść do komputera. Mam nadzieje że już jutro będę na chodzie, bo mam masę roboty przed wyjazdem na targi.

 Chłopczyki za fascynowali swoimi starymi zabawkami.

sobota, 26 lutego 2011

Lecimy, lecimy, lecimy....

Podróż z końca świata. Trzy samoloty, cztery lotniska, trzy przesiadki... Z Brisbane lecieliśmy do Singapuru. Wylot o 14:50, wiec można było spokojnie wstać rano, zebrać cię , spakować do auta, jeszcze kawkę na tarasie w słoneczku wypić. O dojazd też nie trzeba się było martwić, po prostu pojechaliśmy własnym samochodem, a na lotnisku oddaliśmy Jeepka naszemu przyjacielowi Rybie. Lot do Singapuru liniami Cathay Pacific bardzo meczący ze względu na dzieciaki - przez całe siedem godzin lotu skakali nam po głowach, demolowali siedzenia i nudzili się strasznie. Telewizorki i piloty do nich przeszły ekstremalne testy odpornościowe. Tak jak i cierpliwość okolicznych współpasażerów. Ale trzeba pochwalić linie Cathay - bardzo lubię nimi latać - czysto, miło, stewardesy bardzo miłe i uśmiechnięte, jedzenie super i do wyboru, dobre białe wino  :-)) , osobne menu dla dzieci z bardziej "dzieciowym" jedzeniem. Bardzo duży wybór filmów (i bajek dla dzieci), nawet kilka ostatnich nowości (których niestety nie mogłam obejrzeć bo chłopczyki wariowali). Na lotnisku w Singapurze mieliśmy tylko dwie godziny do następnego samolotu - szkoda bardzo że dłuższe czekanie wypadła nam tym razem w Monachium, wolę azjatyckie lotniska. Są o wiele czystsze (w każdej!! ubikacji jest pani sprzątająca, wszystko jest wypucowane, pachnące i nie ma nawet paproszka na podłodze) wszędzie na podłogach jest wykładzina (hektary wykładziny a wszystko czyste) i zawsze można się gdzieś w jakimś kąciku położyć na płasko i odpocząć, no i to jedzenie i sklepy!!! Niestety tym razem szybka przesiadka i kolejny lot Lufthanzą do Monachium. Tym razem 13 godzin!!!!!!!!!!! Chłopczyki zasnęli (piętrowo - Jasiek na dwóch środkowych fotelach, Szymcio na podłodze w miejscu bagażu podręcznego. My tez staraliśmy się troszkę zdrzemnąć, o ile jest to możliwe przy siedzeniu na jednym półdupku, z niewielką ilością miejsca na nogi i jednoczesnym pilnowaniu czy Jasiek nie spada z foteli. Muszę tu się trochę poskarżyć na Lufthanzę - wypada kiepsko. Jedzenie marne, brak menu dla dzieci (a dzieci nie zawsze zjedzą to samo co dorośli), obsługa też kiepskawa, trzeba się było dopraszać o różne rzeczy, stewardesy fukające, kocyczki i podusie też takie lichutkie w porównaniu z Cathay a do tego zimno okropnie i zmarzłam straszliwie w czasie tego lotu. Lotnisko w Monachium też źle zorganizowane - nikt nic nie wie, musieliśmy się upominać o nasze wózki bo nikt nie był łaskaw ich z samolotu wystawić, potem żeby dojść do naszego terminala musieliśmy wyjść do ogólnej hali odlotów, a potem raz jeszcze przechodzić przez odprawę. Może dla normalnych podróżnych to nie jest takie ciężkie, ale dla nas z dwójką dzieci, dwoma wózkami i masą tobołów a do tego o 6 rano po meczącym locie to był duży problem. No i sześć godzin czekania na lotnisku na połączenie do Wrocławia. Chłopczyki demolowali lotnisko, my pochłanialiśmy kawę. Szybki lot do Wrocławia i.... witajcie na polskiej ziemi!!!!! Ale tu zimno!!!!! I "nie ma liściów"!!!!!

Chłopczyki na lotnisku w Singapurze - są kredki i orchideowy zakątek z basenem z karpiami.

czwartek, 24 lutego 2011

Pa pa Australio!





Ostatni nasz dzień w Australii. Jutro lecimy z powrotem do domciu. Oj będziemy tęsknić do tych palm, słońca, plaż i ciepełka. Mimo że to nie było najpiękniejsze lato - najpierw powódź, potem cyklon, pogoda nieciekawa - w zasadzie zimne i deszczowe lato, ale to i tak chyba lepsze niż zima w Polsce. Zamiast upału i błękitnego nieba aż do znudzenia i obrzydzenia mieliśmy deszcz, pleśń na ścianach i tak naprawdę tylko parę naprawdę pięknych i upalnych dni. Ale to i tak były cudowne wakacje!
Dzisiaj ciąg dalszy walki z walizami. Bączki udało się oddać do przedszkola. Oni się bawili, a ja kończyłam pakowanie. Udało się w końcu upchnąć wszystkie nasze klamoty i klamociki, ograniczyłam maksymalnie ilość naszych rzeczy, ale i tak wszystkie walizy są na granicy dopuszczalnej wagi. Mam mega stresa co to będzie na lotnisku.
Dobrze że pogoda trochę się poprawiła, mogliśmy ostatni raz poleżeć na ciepłym piaseczku i pochlapać się w falach.
Kiedy tu wrócimy?
Nie wiemy...

środa, 23 lutego 2011

Pakujemy sie...


Pakowanie. Jak na razie walizy nas "pokonały" - nie daliśmy rady spakować się do trzech waliz z którymi tu przyjechaliśmy. Mimo że cała masa ubrań trafiła do Salvation, a i sporo do kubła, nie daliśmy rady z limitem wagowym. Trzy rzeźbki, troszkę ciuchów, cała masa kamyków, perełek i biżuterii, trochę prezentów i.... nie mieścimy się. A naprawdę nie ma już z czego odchudzić tego bagażu. Trzeba było pojechać do Salvation i kupić dodatkową walizkę. Teraz udało się wszystko rozłożyć wagowo, żadna waliza nie waży za dużo- limit jest 20 kg i tyle właśnie waży każda z naszych czterech waliz. Już mam mega stresa jak to wszystko uda się upchnąć na odprawie. Przyczepią się do czegoś czy nie... na pewno się przyczepią :-(( Zawsze jak wracamy mamy problem ze zmieszczeniem się z powrotem do waliz - i zazwyczaj kończy się to dokupywaniem kolejnych tobołów. Ale chyba lepsza dodatkowa waliza niż dopłata za nadbagaż ($$$$$). Stresujące są te ostatnie dni, sprzątanie, pakowanie, znów sprzątanie. Do tego pogada paskudna, zimno się zrobiło i pada deszcz.... Jak by było ładnie to byśmy na plaży posiedzieli i jakoś te ostatnie dwa dni przetrwali, a tak szwędamy się po domu z kata w kąt i przekładamy rzeczy z walizy do walizy. Bączki pożegnały się dzisiaj z przedszkolem. Może uda się jeszcze jutro na chwile ich wysłać, o ile będzie wolne miejsce, bo to przecież czwartek. Zadzwonimy rano i jeśli jakieś dzieci nie przyjdą ( sporo dzieci choruje teraz, to przez tą zmienną pogodę) to zawiozę baczki do przedszkola - mam nadzieję że się uda, bo w taką paskudna pogodę nie uśmiecha mi się siedzieć z nimi na walizach. Pożegnaliśmy się też z oceanem - ostatni raz moczyliśmy pupy w falach. No może nie ostatni raz - jeśli jutro będzie ładna pogoda to jeszcze poplażujemy.
Nasi przyjaciele z Nowej Zelandii są cali i zdrowi, ich dom nie ucierpiał, niestety budynek w którym jest ich galeria biżuterii, w centrum Christchurch, został trochę uszkodzona przez sąsiedni zawalony dom.

wtorek, 22 lutego 2011

Co się dzieje z tym światem? Kolejny kataklizm po tej stronie globu. Teraz trzęsie się ziemia w Christchurch.... Mamy w Christchurch dobrych znajomych, nie wiemy co się z nimi dzieje, nie możemy się do nich dodzwonić. Nasi przyjaciele z Brisbane, Leszek i Alina rozmawiali z nimi i ponoć nic im się nie stało. Nie wiemy jednak czy ich dom i galeria (mają galerie biżuterii, Adam robił dla nich biżuterię z pięknymi błękitnymi nowo zelandzkimi perlami) są całe. Ponoć podczas trzęsienia które miało miejsce kilka miesięcy temu ich dom trochę ucierpiał - miejscami popękały ściany. Bardzo wiele budynków w Christchurch było osłabionych po tym wcześniejszym trzęsieniu i kolejnego już nie wytrzymało. Siedzimy przed telewizorem i oglądamy wiadomości....