poniedziałek, 28 lutego 2011

Nie ma jak w domu!

Od soboty chodzimy troszkę do tyłu. Zegary biologiczne działają według czasu z innej półkuli. Zasypiamy na stojąco o 7 wieczorem, a potem budzimy się o trzeciej w nocy i nie możemy zasnąć. Dziwnie strasznie jest tak wrócić po ponad czterech miesiącach do własnego domu - wszystko dziwnie wygląda, nie pamiętam gdzie co jest i gdzie co schowałam przed wyjazdem (schowałam tak żeby potem łatwo to coś znaleźć, widać nie tak łatwo). Oczywiście ciągle marzniemy, do spania wkładam polarową pidżamę i skarpety, po domu snuję się w sweterkach. Wyprawa z dziećmi do sklepu była mordęgą - upieranie tych wszystkich kurtek, czapków, szalików, rajstopek. W dodatku chłopczyki mi z prawie wszystkiego wyrośli, więc trzeba na szybko im uzupełnić garderobę bo nie mam ich w co na ten mróz ubrać. W sklepie zaraz jesteśmy zlani potem, w tych kurtach czuje się jak ludek Michelin. Jeżdżąc autem cięgle muszę pamiętać którą stroną drogi jadę. Już mi się zdążyło pomylić na parkingu pod sklepem, a i przy skręcaniu w jakąś ulicę muszę pilnować pasa. A do pełni szczęścia złapaliśmy jakiegoś wstrętnego wirusa typu "zemsta faraona" w wersji na polskiej ziemi - razem z chłopczykami po kolei oglądaliśmy ubikację z bardzo bliska. Uff. Jaśko chorował wczoraj, dzisiaj ścięło mnie i Szymonka. Ale teraz już jest ciut lepiej - mam chociaż siły żeby zasiąść do komputera. Mam nadzieje że już jutro będę na chodzie, bo mam masę roboty przed wyjazdem na targi.

 Chłopczyki za fascynowali swoimi starymi zabawkami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz